Czy można być dumnym z polskości?
Zaczęła się już jesień, a to oznacza rychłe obchody rocznicy 11 listopada. W tym roku, ze wszech miar słusznie, godnie uczczono także pamięć o wydarzeniach z 7 października 1918 roku. Obchody dni niepodległości sprzyjają wzrostowi politycznej temperatury, są okazją do zamanifestowania polskości, a także dumy z polskości.
Deklaracje tej dumy zdarzają się oczywiście także poza podobnymi okazjami, w codziennych dyskusjach. Wielu ludzi składa je po trosze na przekór nachalnym kosmopolitycznym trendom, po trosze podążając za potrzebą serca, budując w ten sposób poczucie własnej wartości. Choć często nie jest to wprost artykułowane, owo poczucie wartości wspiera się zazwyczaj na przekonaniu o moralnej wyższości Polaków nad innymi narodami. Historia Polski, szczególnie ta porozbiorowa, wykładana w szkołach i mediach obecnego reżymu dostarcza aż nadto przykładów, które mogą być użyte do uzasadnienia takiej wyższości.
Argumentacja ludzi dumnych z bycia Polakiem sprowadza się przeto do przywoływania polskich zasług i cierpień. Łatwo można odnieść wrażenie, że najistotniejszą różnicą miedzy różnymi „dumnymi z polskości” jest różnica proporcji między przywoływanymi zasługami a cierpieniami. Podczas gdy przedstawiciele środowisk nastawionych romantycznie skłonni są wskazywać na ofiarę polskich powstań od kościuszkowskiego do poznańskiego (1956), rozmaici „realiści” upodobali sobie zwycięskie dokonania wojenne (np.bitwę warszawską), sukcesy polityczne (np. korzystny dla Polski obrót konferencji wersalskiej) czy gospodarcze (wskazuje się tu np. na budowę COP czy Gdyni, by pozostać w kręgu wydarzeń międzywojennych). W imię tych proporcji skłonni są nawet toczyć spory, jak np. ten o powstanie warszawskie – czy jest ono powodem do dumy z polskości, czy wręcz przeciwnie?
Niemal nikt nie zadaje sobie natomiast zupełnie fundamentalnych pytań: czy człowiek w ogóle powinien być dumny z czegoś, na co nie miał wpływu? a może człowiek ma wpływ na swoją przynależność do narodu? kto należy do narodu? Wydaje się, że wielu ludzi mieniących się Polakami postanowiło przejść nad tymi pytaniami do porządku dziennego. Ich ignorowanie prowadzi jednak najczęściej do milczącego przyjęcia rewolucyjnej w swych źródłach definicji narodu i, co za tym idzie, świadczyć może o światopoglądowej kapitulacji.
„Polskość” etniczna i polskość polityczna
Choć samo pojęcie „duma” słowniki tłumaczą m.in. jako „poczucie wartości własnej lub własnego środowiska”, o tyle zwrot „być dumnym z czegoś” ma już znaczenie odmienne. Ojciec może być dumny z syna, ponieważ go dobrze wychował, a pisarz ze świetnej książki, którą napisał. Stąd też dziwić powinny słowa o byciu dumnym z polskości wypowiadane przez ludzi, dla których polskość jest pojęciem etnicznym. Czy wolny, mający świadomość własnej wartości człowiek powinien być dumny z powodu swej przynależności do określonego ethnosu, skoro nie miał żadnego lub niemal żadnego udziału w decyzji o tej przynależności? Na podobnej zasadzie można by przecież być dumnym z powodu swej płci lub koloru oczu. Jeśli zatem uznamy, że Polakiem bądź Hiszpanem człowiek się po prostu rodzi, trudno nam będzie w istocie uzasadnić bycie dumnym z polskości bądź hiszpańskości.
Takie postrzeganie narodowości jest jednak wynikiem rewolucyjnego zakwestionowania tradycyjnego systemu przynależności państwowej. Stanisław Szczęsny Potocki (1753–1805), marszałek konfederacji targowickiej w Koronie, postrzegał jeszcze polskość jako kwestię wyboru politycznego, pisząc swe słynne słowa o Polsce: „Znikło już to państwo, i to imię, jak znikło tyle innych w dziejach świata. Ja już jestem Rosjaninem na zawsze”. Składając tę deklarację nie cofnął przecież czasu, by umieścić się w łonie Rosjanki. Nie miał też na myśli faktu przejścia na język rosyjski, ani nawet porzucenia polskiej kultury na rzecz rosyjskiej. Co więc chciał w ten sposób wyrazić? Odpowiedź na to pytanie była dla jemu współczesnych tak oczywista, że nie musiał jej dawać – był to manifest wierności Cesarstwu Rosyjskiemu w miejsce przestającej istnieć Rzeczypospolitej.
Znamy w Polsce spory o narodowość postaci takich, jak Mikołaj Kopernik (1473-1543). Wskutek przemożnej ludzkiej potrzeby porządkowania przeszłości wedle reguł teraźniejszości, astronoma tego uznajemy powszechnie za Polaka. Równocześnie nie możemy się nadziwić bezczelności Niemców, którzy skłonni są, jak mniemamy, poczytywać go za swego ziomka. Polsko-niemiecki spór o Kopernika (obecnie nieco przebrzmiały w wyniku unijnej agitacji) był w rzeczywistości od zawsze bezpodstawny. Torunianin żył bowiem w czasach, w których pojęcie narodowości dopiero się rodziło, kształtowało się – w oparciu o przynależność polityczną. Kraj, który miał być za niedługo zwany Prusami Królewskimi, znalazł się pod zwierzchnictwem JKM Kazimierza Jagiellończyka (1427-1492) na kilka lat przed narodzinami Kopernika, a ten swoimi wyborami życiowymi dowiódł wierności królowi polskiemu i instytucjom polskiego państwa oraz Kościoła. Zgodnie z tradycyjnymi, dziś powszechnie zarzuconymi, przedrozbiorowymi kryteriami można go zatem brać za Polaka. Nie sposób jednak twierdzić tak opierając się na dominujących dziś wyznacznikach etnicznych! Zwolennicy stosowania tych ostatnich (a zatem większość mieszkańców terytorium okupowanego przez III RP) winni uznawać go za Niemca.
Myliłby się jednak ten, kto by uważał, że podobne dylematy dotyczą postaci odległej historii – dostarczał ich także ubiegły wiek. Kim był bowiem Felix Dzierżyński (1877-1926), wywodzący się z polskiej rodziny ziemiańskiej czerwony kat, współtwórca Sowietów? Ludzie gotowi toczyć boje w obronie tezy, że tzw. Adam Michnik nie jest Polakiem, bo jest Żydem, powinni przecież z punktu uznać, że Krwawy Felix był najprawdziwszym z Polaków. Do takich wniosków wieść musi stawianie na piedestale pochodzenia – a nawet wychowania – człowieka. A czy Polakami byli przedstawiciele polskojęzycznej ludności podpisujący volkslistę po tyleż nagłym, co nieprawdziwym odkryciu w sobie niemieckości? A zgłaszający akces do Goralenvolku podhalańscy górale, których wnukowie są dziś symbolem polskości na równi z bocianem i kurpiowską wycinanką?
Tryumf „polskości” egalitarnej
Porozbiorowe, a szczególnie powojenne (chodzi zarówno o I, jak i o II wojnę światową), zawirowania dziejowe doprowadziły do zlania się szlacheckiej tożsamości polskiej z tubylczą tożsamością „tutejszych”. O ile w pierwszych dziesięcioleciach „niewoli” włączanie kolejnych warstw społecznych do narodu polskiego odbywało się oddolnie i w znacznej mierze naturalnie, o tyle począwszy od schyłku XIX stulecia niemal wszystkie siły polityczne (z endecją na czele) wzięły się za metodyczne „uświadamianie” narodowe. Część przedstawicieli obozu narodowodemokratycznego, zgodnie z duchem epoki, szukała dla swych poczynań uzasadnienia w darwinizmie społecznym, co miało nadawać tym działaniom charakter naukowy. Sanacja usiłowała budować jedność narodową w oparciu o instytucje państwowe, przypisując państwu rolę narodotwórczą (a zatem postępując dość „konserwatywnie”). Inną jeszcze drogę obierały stronnictwa chłopskie, odwołujące się w swych programach ideologicznych do ludowych źródeł polskości.
Wszystkie te wizje polskości łączyło zakwestionowanie jej elitarno-politycznego charakteru. Odcisnęła też na nich swe wyraźne piętno kwantytatywna obsesja – wszystkim liczącym się siłom politycznym (wyjąwszy partie mniejszości narodowych) zależało na włączeniu do zbioru Polaków jak największej liczby ludzi. W warunkach demokratycznych to przecież liczebność grupy decydowała o jej sile. Jak dalece ów polityczny dyktat ilości, tak typowy dla XX wieku, odbiegał od dawnego ważenia racji, wymuszającego retoryczne szarże i intelektualne parady; od czci oddawanej autorytetowi monarchy i senatorów; wreszcie od szanowania każdej jednostki, dysponującej potężnym prawem veto!
Komuniści przystępujący do budowy nowego państwa polskiego po zdradzie jałtańskiej, kontynuowali te tradycje, twórczo je rozwijając. W obliczu kataklizmu wojny i lat powojennych (straszliwych strat ludnościowych ziemiaństwa i inteligencji, wojennego zdeprawowania mas, spustoszeń materialnych i duchowych, przekształceń terytorialnych i własnościowych, brunatnego i czerwonego terroru) hodowanie nadwiślańskiej odmiany hominis Sovietici okazało się zadaniem dość łatwym. W budowie nowej socjalistycznej polskości sięgano zresztą wielokrotnie do wzorów już propagandowo sprawdzonych, np. pielęgnując resentyment antyniemiecki, ożywiając ideę jedności Słowian, opiewając polskie Pomorze czy czcząc Piastów i krytykując Jagiellonów. Postępujące upodlanie i zniewalanie społeczeństwa przy braku elit narodowych przyniosło jednak skutek dezintegrujący. W dłuższej perspektywie, po koszmarze komunistycznej agresji ideologicznej, doprowadziło to do powstania jakże dobrze nam znanej, fornalskiej tożsamości obywateli „tego kraju” z polskością mających doprawdy niewiele wspólnego.
O czym zapomnieli ludzie nowocześni
Teoretyczną odpowiedzią na postępujące na przestrzeni ostatnich dwóch stuleci zaniżanie kryteriów przynależności do narodu było powstanie porewolucyjnych definicyj narodu. Opierały się one na wspólnocie pochodzenia, języka, kultury, doświadczeń, a niekiedy na samym poczuwaniu się do przynależności do danego narodu.
Wulgarny heglizm, obecny dziś w mediach i na „uniwersytetach”, podkreśla z lubością zachodzące w XIX i XX wieku rozszerzanie kręgu osób posiadających prawa polityczne i obywatelskie. Nietrudno dostrzedz, że było ono procesem bliźniaczym wobec umasowienia przynależności do narodu. Czy zatem cechująca przedrewolucyjny Zachód, tradycyjna konotacja narodowości i polityczności nie zachowała się w ten sposób? Odpowiedź na tak postawione pytanie musi być przecząca, a powodów do jej udzielenia jest bez liku. Ograniczyć się tu można do wskazania najważniejszego i zarazem najprostszego do uchwycenia: wskutek rozszerzenia kręgu podmiotów praw politycznych i obywatelskich drastycznie obniżyła się pozycja społeczna, zamożność i inteligencja przeciętnego dzierżyciela tych praw. Wystarczy porównać zakres poddanych (obywateli) uprawnionych do delegowania posłów na sejm przed rozbiorami Rzeczypospolitej (nawet po kontrowersyjnych reformach konstytucji 3 maja) z zakresem uprawnionych do głosowania w wyborach z 1919 roku. Ogromny rozziew zachodzący między kręgami tych podmiotów (minęło tylko stulecie z okładem!) nie stanowi jedynie różnicy ilościowej. Zasadniczo odmieniła się jakość osób zaangażowanych w kształtowanie polityki państwa. W takich warunkach elitarne pojęcie narodowości jako cechy politycznej przestało być adekwatne do rzeczywistości. Demokratyczna polityczność zniszczyła tradycyjną narodowość.
W pewnym sensie funkcja kreacyjna polityczności wobec poczucia narodowości przetrwała w postaci praw obywatelskich przyznawanych (w pewnym stopniu) niezależnie od pochodzenia etnicznego. Cóż jednak z tego, skoro prawa te przestały nawet być odbierane jako wyróżnik przynależności do narodu. Czy mieszkającego na terenie III RP Greka bądź Cygana uznaje się za Polaka z powodu posiadania przez niego obywatelstwa III RP? Czy to wystarczy?
W sprawie polskości doszło więc do niewiarygodnego zamieszania pojęciowego. Pozostawienie kwestii polskości poza kręgiem współczesnych zabaw umysłowych jest w znacznej mierze efektem tego zamieszania; nieprzyjemnie jest bowiem porządkować bałagan. Ignorowanie pytań o istotę polskości tworzy ponadto sytuację, w której zależnie od doraźnej potrzeby Polakiem nazywa się: osobę o ethnosie polskim; osobę posługującą się (zazwyczaj bardzo nieudolnie) językiem polskim; osobę współdzielącą pewne zewnętrzne doświadczenia z resztą żyjącego na obszarze państwa społeczeństwa – np. jedzącą schabowego czy uczęszczającą do szkół reżymu, gdzie każą czytać „Pana Tadeusza” (nota bene dzieło pokazujące Polaków w znaczeniu tradycyjnym, na co oczywiście nie zwraca się uwagi); osobę posiadającą obywatelstwo III RP czy wreszcie osobę deklarującą, że jest Polakiem. Żadne wszakże z tych kryteriów, ani nawet wszystkie one razem wzięte, nie wystarcza, aby być Polakiem (nie wystarcza do tego też deklaracja dumy z polskości). Powszechnie zapomniano o tej prostej prawdzie.
Kim byli i kim są dziś Polacy?
Pomimo faktu, że nie istnieje dziś podział na naród polityczny i plebejów, nie należy ulegać egalitarnej propagandzie i uznawać, że ci podejrzani, mierni ludzie spotykani wszędzie na obszarze pozostającym pod rządami III RP są Polakami. Polakami byli ci, którzy niegdyś uczestniczyli w sejmikach i sejmach Korony, podczas gdy „mieszkańcy tego kraju” obsiewali pola i parali się rzemiosłem. Polacy to ci, którzy zrywali sejmy, wzniecali rokosze i stawiali czoła najeźdźcy w imię wolności – i w imię Polski, którą z zachowaniem tej wolności utożsamiali. W tym czasie „tutejsi” uchodzili ze swą chudobą poza wieś, by nie cierpieć od walczących armij. Polakom zależało na Polsce, podczas gdy pozostałym na niej specjalnie nie zależało; mogli wprawdzie kochać króla, mogli też być wspaniałymi chrześcijanami czy ludźmi w ogóle, ale byt Polski nie był dla nich ważny (Polski nie wiążę oczywiście z obecnym kadłubowym tworem stworzonym przez Wielką Trójkę, ale uznaję ją za Pospolitą Rzecz wielu narodów, wspólnotę polityczną spajaną osobą króla i instytucją sejmu).
Linia podziału między Polakami a nie-Polakami przebiegała mniej więcej tak, jak linia podziału między szlachtą a plebejami (nieszlachtą). Ponieważ świat podziałów stanowych został zmieciony przez kolejne rewolucje, nie można już dłużej się do nich odwoływać. Ale czy oznacza to, że powinno się zarzucić dawne kryteria definiowania polskości na rzecz kryteriów porewolucyjnych, w swej istocie masowych, obdzierających ją z przymiotu elitarności? Czy nie powinniśmy raczej obstawać przy przedrozbiorowych wyznacznikach polskości, kiedy występowała ona w swej „klasycznej” postaci?
Może zatem słusznie byłoby przyjąć, że i dziś, aby być Polakiem, należy odnaleźć w sobie „wewnętrznego szlachcica” i pielęgnować go, a zatem ogromnie miłować wolność, przejawiać zaangażowanie, choćby duchowe, w sprawy publiczne, być wiernym monarsze (teraz, podczas interregnum, chwilowo nieobecnemu), o ile ten wypełnia swe pacta conventa, dążyć do potęgi wielonarodowej Rzeczypospolitej, najlepiej w jej normalnych, a nie Stalinowskich bądź ryskich granicach. To z tak rozumianej polskości można i należy być dumnym! Tak rozumiana polskość jest wynikiem świadomego wyboru i prawdziwym powodem do chwały.
Nie powinno się więc szastać mianem Polaka, zwłaszcza jeśli chce się być polskim patriotą. Jeśli bowiem komuś zależy na dobrym imieniu polskiej Ojczyzny, nie może on do zbioru Polaków włączać ludzi, dla których idea Rzeczypospolitej jest obcą, bądź którą to ideę kalają. Dlatego właśnie, przez wzgląd na odstąpienie od tej idei, a nie z innych powodów, uznawać można – jak niżej podpisany – że pp. tzw. Adam Michnik czy Donald F. Tusk nie są Polakami. Polakami mogą być ludzie o ethnosie polskim, ruskim, żydowskim, niemieckim, litewskim, kaszubskim, tatarskim. Mogą nimi być nawet Indianie i Wietnamczycy. Nie mogą nimi natomiast być mentalni plebejusze, zwolennicy i utrwalacze III RP.